niedziela, 6 maja 2012

Rozdział 1


Art is a division of pain*
Anthony Rother

Promienie słońca delikatnie wpadały do małego, ciemnego pokoju. Mówiąc ciemnego, chodziło o kolor czarny. Brunetka leniwie uniosła powieki, przetarła oczy, wstała, przeciągnęła się i na stopy założyła swoje ukochane włochate kapcie. Odkąd pamięta, zawsze kupowała te same. A jeśli nie mogła znaleźć ich w swoim rodzinnym mieście - Hudson, stawała na głowie by je zdobyć. Poruszała niebo i ziemię dla zwykłych kapci, które dla jednej osoby znaczyły wiele.
Podeszła do okna i jak co dzień patrzyła przez nie. Nie na niezbyt ruchliwą ulicę, czy domy sąsiadów. Codziennie patrzyła w górę, na chmury i modliła się by Jemu było lepiej niż jej.
Charles, lat 16. Przystojny nastolatek, który miał świetlaną przyszłość. Każda dziewczyna, bez wyjątku – czy to mała, nastolatka, dojrzała kobieta – zawsze obracały się za nim. Nawet jego własna matka lub siostra (która nawiasem mówiąc miała ogromną ochotę przespać się z nim). 
Tak, jak już się domyśliliście, Charles był, a raczej jest bratem Annie – dla niej wciąż nim, ponieważ nosi Go w sercu. I zbereźne myśli pozostaną w głowie dziewczyny do końca jej marnego życia(czyżby takiego?).

Podeszła do drzwi, które znajdowały się naprzeciwko jej łóżka. Otworzyła je, weszła do środka, znalazła włącznik i jasna struga światła od razu napełniła pomieszczenie, ściślej mówiąc – garderobę brązowowłosej. Usiadła na pufie, rozejrzała się dookoła i głośno westchnęła. – Trzeba posprzątać. – burknęła pod nosem i zabrała się do roboty.
Ciuchy leżały wszędzie gdzie tylko się dało. Na podłodze, na pułkach przeznaczonych na buty. Nawet na lampie, do której dziewczyna potrzebowała krzesła.
Gdy uporała się ze wszystkim, zeszła na dół do kuchni, w której jak zwykle zastała tylko swoją gosposię – Dorothy.
- Panienka dopiero wstała? – zapytała nalewając soku pomarańczowego.
- Nie śpię od – spojrzała na zegarek. – 3 godzin. – położyła głowę na zimnym blacie stołu. – Mamy nie ma? – spojrzała na kobietę w biało-różowym fartuszku krzątającą się przy piekarniku.
- Pojechała z samego rana.
- Kiedy wróci? – nastolatka wypiła sok i odstawiła szklankę do zlewu.
- Za dwa dni.
- Znowu? Nie może być przy mnie choć przez chwilę, gdy tak jej potrzebuję? – w oczach Ann dało dostrzec się łzy.
Dorothy przytuliła swoją panią, którą uważała w pewnym sensie za swoją córkę. Bo to ona była przy niej od śmierci Charlesa, Annie zmieniła się o 180 stopni. Albo może i o więcej, ale o tym wie tylko ona sama. A jak się zmieniła? Na pewno nie pod względem ubioru. Przeważnie preferowała ciemne rzeczy, ale jasnymi nie pogardzała. Uwielbiała zaskakiwać pod tym względem. Potencjalna osoba uznała by ją za jedną z osób słuchających rockowej lub metalowej muzyki. Ale przecież książki nie powinno się osądzać, zanim jej się nie przeczyta, prawda?
                Więc jak się zmieniła? Nikt nie wie, ale wszyscy to widzą. Odpowiedzi na te pytanie udzielić może sama ona.

                Po wyswobodzeniu się z uścisku kobiety, udała się na górę do pokoju…  brata. Zawsze, gdy coś ją dręczyło, smuciło, denerwowało, przychodziła w te miejsce. Tutaj czuła się najlepiej, była bezpieczna.
               
Nie pozbyli się rzeczy chłopaka. Może nie wszystkich, jakąś część zostawili. Oczywiście to na życzenie Annie, bo według niej, był to jeden z kilku sposobów na porozumienie się z bratem. Tyle, że ona tego nie ujawniła, gdyż rodzina pomyślałaby sobie, iż jest ma depresje lub, co gorsza,  że ze świrowała. Dlatego powodem pozostawienia rzeczy Charles’a było przywiązanie się dziewczyny do ciuchów brata. Łatwo było to wytłumaczyć, bo Ann wolała jego ubrania niż swoje. I gdy miała okazję, podkradała je. Chłopak nigdy nie miał nic przeciwko, wręcz cieszył się z tego. Dziwne, ale prawdziwe.
               
Z bratem uwielbiała rozmawiać najczęściej o życiu. Mimo, że był od niej starszy o 4 lata, doskonale dogadywali się. Przed sobą nie mieli ani jednej tajemnicy. Jak to kiedyś Ann ujęła „Chuck, jesteś moją najlepsza przyjaciółką”.  Tak, dobrze napisane, przyjaciółką. A on reagował zawsze w jeden sposób – śmiechem.
I być może dlatego dziewczyna jest teraz sama jak palec w wielkim świecie.

***

Odłożyła ulubioną koszulkę Chuck’a na półkę, zamknęła szafę i podchodząc do drzwi, lustrowała pomieszczenie. Gdy znalazła się na korytarzu, postanowiła pójść na basen. Z takim zamiarem udała się do siebie do pokoju. Następnie w garderobie, w której jeszcze jakiś czas temu panował istny chaos, poszukała dwuczęściowego stroju. Podobnie jak kapci, uwielbiała go najbardziej.
Będąc już przebraną, poszła do łazienki po ręcznik, olejek do opalania i okulary przeciwsłoneczne. Nie chcąc samej pluskać się w wodzie, zadzwoniła do Summer, jej jedynej koleżanki. Nie przyjaciółki.
Annie nie darzyła jej jeszcze tak wielkim zaufaniem, by mogła  nazywać dziewczynę swoją przyjaciółką. Może z czasem zmieni zdanie.
- Witaj Sam. – usiadła na wygodnym, miękkim łóżku.
- Cześć Ann.
- Masz teraz czas? – zapytała oglądając paznokcie.
- Ee, jasne.
- Jak tak, to przyjdź do mnie. Popływamy w basenie.
- Okey. Będę za jakieś 10 min. – Annie chciała coś powiedzieć, ale w słuchawce zamiast Summer, usłyszała tylko „pip, pip”. Dłużej się nie zastanawiając, rzuciła telefon i udała się do kuchni.
- Dorothy, za niedługo przyjedzie moja koleżanka.  Przygotuj dla nas zimne napoje. – zatrzymała się i dodała. – Przekaż, że czekam nad basenem. – i zniknęła za oszklonymi drzwiami prowadzącymi na taras.
Kobieta skinęła głową i zabrała się za wykonanie polecenia pani.

                Ręcznik położyła na oparciu krzesła i rozłożyła się wygodnie na leżaku, który zwrócony był na południe. Promienie słońca delikatnie muskały twarz dziewczyny, prawie tak samo, gdy ją obudziły z rana. Znów jej głowę nawiedziły myśli samobójcze. Od jakiegoś czasu bardzo często myśli o tym. Chce, by jak najszybciej znaleźć się przy kochanym braciszku. By móc ujrzeć jego promienny uśmiech, który nieraz poprawiał jej humor. A piękne, zielone oczy wesoło spoglądały na nią przy rodzinnym stole w gronie najbliższych. Oraz te karcące spojrzenia, gdy robiła źle, bądź co gorsza, nie robiła nic.
                Z rozmyślań wyrwało ją coś. Dokładniej, ktoś, ponieważ domyśliła się, że powodem braku słońca jest pewna osoba.
- Jak miło, że już jesteś. – poprawiła się. – Ale mam pytanie. – ręką złapała za okulary, zsunęła je na nos i spoglądając spod byka, zapytała. – Czy Twój ojciec był szklarzem?
Summer od razu zakapowała i usiadła obok.
Zapanowała niezręczna cisza. Żadna z nich nie wiedziała jak ja przerwać, co powiedzieć. I gdyby nie gosposia, leżałyby pewnie tak jeszcze długo.
- Oto wasze napoje. – położyła tacę na stoliku pomiędzy leżakami. – Życzą sobie panienki coś do jedzenia? – dłońmi przejechała po pogniecionym fartuchu.
- Nie.
Kobieta odwróciła się, ale Annie wstała i dodała.
- A jednak tak. Przynieś lody. Dla mnie czekoladowe, a dla Summer. – tu spojrzała na swoją towarzyszkę.
- Dla mnie śmietankowe. – powróciła wzrokiem na Dorothy i ruchem głowy ponagliła ją.
- Czasami mam jej dość. – głośno westchnęła i usiadła z powrotem.
- Dlaczego? Ona jest zawsze, gdy tego potrzebujesz. – Sam upiła łyka picia.
- Tak, ale to jest skomplikowane. – Annie nałożyła okulary.
- Nie, nie jest. Wiesz czemu tak powiedziałaś? – dziewczyna nie odpowiadała, więc brązowowłosa kontynuowała. – Chciałaś po prostu zacząć rozmowę, a nie wiedząc jak, wymyśliłaś sama wiesz co. – spojrzały na siebie i wybuchły niepohamowanym śmiechem. Usłyszeć można je było nawet u sąsiadów.
Chwilę później dostały lody, które choć na chwilę mogły zaspokoić pragnienie odrobiny chłodu w czerwcowe, upalne popołudnie.   

                - Pora się zbierać, nie sądzisz Ann?
- Być może. Ale chodź popływamy jeszcze chwilę. – spojrzała błagalnym wzrokiem na koleżankę.
Summer miała już dość i chciała wyjść z wody, bo jej ciało wyglądało jak u staruszki – całe pomarszczone.
- No proszę, proszę, proszę. – dziewczyna wciąż próbowała przekonać  Summer.
- Nie wiem, nie wiem. – teatralnie złapała się za podbródek, spojrzała w górę i tak jakby intensywnie myślała. – No dobra. – powiedziała po chwil i zanurkowała.
- Uważaj Sam! Dopadnę Cie! – Ann zachichotała i poszła w ślady koleżanki.
Po jakiś 15 minutach wyszły z basenu. Sięgnęły po ręczniki leżące na stole, owinęły się w nie i udały do domu, a raczej willi.

                Rodzice Annie byli nadziani. Nie tylko dlatego, że dużo pracowali, co bardzo często odbijało się na zachowaniu ich córki, ale również dlatego iż otrzymali sporej ilości spadek oraz firmę po swoich rodzicach. Od dziecka wychowywani byli, a raczej Bill (ojciec głównej bohaterki) aby przejąć biznes. Jak do tej pory wychodziło mu bardzo dobrze.

                Będąc już w kuchni, dziewczyny rzuciły się na lodówkę – dosłownie – i poczęły wyciągać z niej różne przysmaki: od sałatek owocowych, po kurczaka.
- Zostaniesz dzisiaj na noc? – zapytała brązowooka.
- Jasne, tylko zadzwonię do rodziców. – podniosła głowę znad talerza obładowanego posiłkiem.
- To dla olbrzyma?
- Nie? – Summer spojrzała najpierw na Ann, a chwilę później na jedzenie. – Masz rację. Trochę odłożę. – chwyciła widelec i jednym ruchem pozbyła się niewielkiej ilości.
Gdy ponownie spojrzała na koleżankę, ta siedziała z rękoma założonymi na piersi i intensywnie wpatrując się na gościa. Summer schyliła się i zauważyła, że Ann do tego tupie nogą. Wróciła do poprzedniej pozycji i tym razem z talerza pozbyła się połowy posiłku.
- Już lepiej. – Annie posłała uśmiech dziewczynie, której niezbyt było do cieszenia się. – No co się tak naburmuszyłaś. – szturchnęła ją. – Później byś płakała, że nie mieścisz się w swoje kochane spodenki.
- Przecież raz mogłam sobie pozwolić. – podrapała się za uchem.
- W takim razie jedz, ale ciasta nie dostaniesz. – Ann sięgnęła po talerz i zabrała się za spożywanie.
- Co?! – Summer spojrzała z wyrzutem na towarzyszkę.
- Co co. Jedz i nie gadaj tyle. Nie zapomnij zadzwonić do rodziców. – Blight skinęła głową i również zabrała się za konsumowanie.
                Po zjedzeniu kolacji i włożeniu brudnych naczyń do zmywarki, udały się do salonu. Zastały tam sprzątającą gosposię.
- Dorothy, mogłabyś przynieść nam ciasto?
- Oczywiście. – i zniknęła.
Dziewczyny rozsiadły się wygodnie na kanapie i masowały pełne brzuchy. Głośno sapiąc włączyły plazmę i przeskakiwały po kanałach by w końcu znaleźć jakiś muzyczny. Wypadło na MTV, na co bardzo się ucieszyły.
Gdy usłyszały takty jednej z piosenki, zapomniały o tym, że niedawno zjadły i poczęły skakać po kanapie.
- Uwielbiam „Like it’s her birthday”!  - krzyknęła uradowana Sam.
- A kto Ci ją pierwszy puścił? No kto? – zapytała z nutką sarkazmu.
- Ty kochana! I dlatego wielbię Cie ponad życie! – rzuciła się na biedną Annie, spadły na tyłki, popatrzyły po sobie i po raz kolejny dzisiejszego dnia, wybuchły niepohamowanym śmiechem. 




___________________________________________________________________________________

*„Sztuka jest częścią bólu”

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz