niedziela, 6 maja 2012

Rozdział 4

The only way to get rid of a temptation is toyield to it.”*
— George BernardShaw



Droga Ann

Pisząc ten list chciałem, żebyś wiedziała o jednej bardzo ważnej rzeczy. A Mianowice o tym, że mam dziecko, a raczej miałem, bo nie ma mnie już na tym świecie. Dziewczynka ma na imię tak jak jedna z najważniejszych osób na świecie – ma Twoje imię. – dziewczynie po policzku poleciała słona łza. Chuck miał dziecko?- pomyślała. Powróciła do czytania. – Nikt o tym nie wie. Teraz wiedzą już dwie osoby. Razem z Mel postanowiliśmy nikomu nie mówić. Tak było dla nas, dla nich najlepiej.
Nie chcę się dużo rozpisywać, bo tak naprawdę nie mogę. Trzymanie długopisu sprawia mi ogromny ból, ale inaczej byś się nigdy nie dowiedziała. I moją ostatnią prośbą jest to, byś się nimi zajęła – moimi kochanymi dziewczynami. Ale to oczywiście zależy w tym momencie tylko i wyłącznie od Ciebie siostrzyczko czy będziesz chciała, ja nie nalegam.
Kończę moja droga, kocham Cię i nigdy nie przestanę.
PS nie mów o tym nikogo, proszę Cię.
Twój na zawsze kochający brat,
Charles. 

                Annie nie mogła uwierzyć w to, co przeczytała. Nigdy w życiu nie spodziewała się czegoś takiego. Wstrząsnęła nią ta wiadomość, a do tego doszła jeszcze ta odpowiedzialność. Ale z drugiej strony cieszyła się, że Chuck obdarzył ją takim zaufaniem. – Oczywiście, zachowam to tylko dla siebie.
                Gdy usłyszała otwieranie drzwi na dole i wesoły głos mamy, szybko schowała list do koperty i włożyła go do komody. Wyszła na korytarz i zbiegła po schodach. Czym prędzej wskoczyła w ramiona rodzicielki  i ciesząc się, wtuliła się bardziej w ciało kobiety. Magie nie była zaskoczona reakcją córki. Spodziewała się czegoś takiego, ponieważ była dłużej na delegacji niż miała zamiar.
                Delikatnie odsunęła od siebie dziewczynę i sięgnęła po torebkę.
- Co to za niespodzianka? – Annie niecierpliwie przechodziła z nogi na nogę.
- Spokojnie mała, szukam. – kobieta szperała po torebce i wnioskując po minie, nie odnalazła niczego.
- Nie jestem mała. – Ann oburzyła się i krzyżując ręce na piersi, tupnęła nogą.
- Poczekaj, musi być w torbie. – rodzicielka wyszła na zewnątrz, a Dorothy oparta o framugę, spojrzała krzywo na dziewczynę.
- Nie patrz się tak na mnie. To przerażające. Czuję jakbyś swoim wzrokiem przeszywała mnie na wylot. O tak . – gestykulując pokazała o co jej chodzi.
- Haha . – gosposia zaśmiała się i zniknęła za drzwiami od kuchni.
- To zostałam sama. – dziewczyna mruknęła do siebie i usiadła na pierwszym schodku.
                Nie musiała długo czekać, bo kilki minut później Magie weszła, a raczej wbiegła do domu z uśmiechem na twarzy. Ann od razu poderwała się i ruszyła w stronę kobiety.
- Masz? Pokaż? – skakała wkoło niej, klaskając.
- Spokojnie dziecinko. Proszę. – zza pleców wyciągnęła dłoń, w której trzymała smycz.
- Smycz? Po co? – Annie sięgnęła po sznurek i przyglądając się, zaśmiała się. – No tak, dla psa. Albo kota. – dodała.
Magie obróciła się i idąc w stronę drzwi, powiedziała.
- To pierwsze. – powiedziała, złapała za klamkę i wyszła na zewnątrz.
Ann uczyniła to samo. Po zamknięciu drzwi, obróciła się i zamarła. Otworzyła szeroko buzię po czym schowała twarz w dłoniach i spuszczając ją, cicho szepnęła: „Nie wierzę”.
- Córciu? Kochanie? Wszystko w porządku? – osoba, na którą przed chwilą patrzyła się brązowowłosa, podeszła do niej i położyła dłoń na ramieniu.
- Nie wierzę. – powtórzyła tak cicho, że tylko ona mogła to usłyszeć. Podniosła głowę z powrotem i rzuciła się ojcu na szyję. – Tatko! Tatusiu! – krzyczała mężczyźnie do ucha.
Nie potrafiła zapanować nad emocjami, które nią władały. Ból i żal mieszał się z radością i niedowierzaniem.
                Bill złapał córkę w pasie, podniósł do góry i zaczął okręcać wokół osi. Dziewczyna natomiast oplotła szyję ojca i przytulona do niego, płakała.
                Od kilku miesięcy nie widziała go. Może i rozmawiała z nim przez telefon, ale były to krótkie wymiany zdań, typu „jak tam”, „wszystko okey”, „muszę kończyć”, „pa, kocham cie”. Nie przekazywały całej miłości jaką darzył Bill Annie. Oczywiście, mężczyzna każdego wieczoru bił się z myślami, by nie wrócić szybciej do domu, ale spowodowałby to, że starci pracę i jakąkolwiek możliwość powrotu do niej. Pomimo tego, że odziedziczył wszystko po swoim ojcu. Nie chciał aby jego rodzina wylądowała na ulicy lub straciła szacunek, pozycję. Dlatego postanowił tak, jak postanowił. Został i zajmował się wszystkimi sprawami dotyczącymi firmy. Ciągłe spotkania biznesowe, których miał dość, nie powstrzymywały od tego, by nie myślał o swoich dziewczynach. W wolnych chwilach, przebywając sam w gabinecie, czy pokoju, sięgał po zdjęcie i przyglądając się mu, delikatny uśmiech pojawiał się na jego twarzy.
                Magie przyglądając się pięknej scenie, postanowiła nie przerywać jej i zanieść bagaże do środka. Ale najpierw pomyślała, że wypuści małego szczeniaczka, a raczej suczkę na trawę by trochę pobiegała po całodziennej podróży. Obróciła się w stronę auta i żwawym krokiem podeszła do niego. Otworzyła tylne drzwi i zaczepiła psiakowi smycz. Następnie wzięła go na ręce, popchnęła drzwiczki i puściła suczkę na trawnik.
                Psina poczęła wesoło szczekać i ganiać. I to przykuło uwagę nastolatki. Odkleiła się od taty i spoglądnęła w stronę mamy. Zacmokała na suczkę, która przyjrzała się nowej pani i pobiegła w jej stronę.
- To mój prezent? – zapytała na co Bill pokiwał głową na tak. Trzymając psa na rękach pocałowała mężczyznę w policzek, następnie rodzicielkę i wbiegając do domu zaczęła krzyczeć do Dorothy.
- Dor! Dor! Gdzie jesteś? Chodź na korytarz, pokaże Ci co dostałam. (…)

                - Nazwę cie Lovely, bo jesteś taka milutka i kochana. – suczka pomerdała wesoło ogonkiem i wygodnie rozłożyła się na kolanach Ann.
Dziewczyna delikatnie głaskała białe jak śnieg futerko. Nie mogła oderwać wzroku od maleństwa. Mała pod wpływem pieszczot cichutko skomlała, a po krótkiej chwili usnęła. Annie nie przestawała głaskać maleństwa. Położyła się obok i wsłuchiwała w szybki, acz miarowy oddech suczki i przyglądała jej się uważnie. Jak mały brzuszek unosi się niewiele do góry i opada, by znów powtarzać czynność niezależną od każdej istoty.
                Wstała i postanowiła odrobić zadanie z biologii. Niby lubiła ten przedmiot, ale nie zawsze miała dobre oceny. Wynikało to z jej lenistwa lub najnormalniej w  świecie temat, który przerabiali, nie odpowiadał.
                Z plecaka wyciągnęła podręcznik i zeszyt. Otworzyła go i sprawdziła treść zadania, a następnie otworzyła książkę na spisie treści i odnalazła temat „rozmnażanie się i rozwój ssaków” – No w końcu coś konkretnego! – zachichotała i podrapała się ołówkiem po głowie.
                Uwinęła się bardzo szybko, bo zadanie nie było trudne. Nawet w ogóle nie miało żadnego stopnia trudności, ponieważ wystarczyło tylko przepisać kilkanaście linijek, chyba że coś takiego sprawiłoby komuś trudność.
                Annie zeszła na dół do salonu. Jej rodzice oglądali TV popijając herbatę i zajadając się ciastem przygotowanym przez Dorothy. Dziewczyna po cichu weszła do pomieszczenia i skradając się niczym czatujący lis na zająca, podeszła do sofy i powoli podnosząc się, złapała ojca za ramiona krzycząc „buu”.
- Córciu! – krzyknął Bill. – O mały włos, a dostałbym zawału. – zmierzwił włosy córki i ręką wskazał by usiadła obok niego.
- Oj Annie, Annie. – Magie uśmiechnęła się do brązowowłosej i upiła łyk herbaty. – Idź do kuchni, czekają na Ciebie kanapki. – dziewczyna skinęła głową i wstając, ruszyła do pomieszczenia urzędującego przez ich gosposię.
                Usiadła przy stole i jedząc pomału kanapki, przypatrywała się kobiecie.

***
               

                Rzucił plecakiem w kąt pokoju i wyszedł na balkon wciągając do płuc świeżego powietrza. Zbliżające się ciemne chmury niczego dobrego nie wskazywały.
                Justin oparł się o barierkę i przysłuchiwał się krzyczącym dzieciakom z sąsiedztwa. Nie przeszkadzało mu to, wręcz przeciwnie. Czuł się pewny, że wciąż stąpa po ziemi. No bo jak można wyjaśnić to wszystko, co dzieje się wokół niego od roku? Jak można to nazwać? Szczęściem? Przeznaczeniem?
                Do tej pory nie wierzy, że jest sławny. Nigdy się tego nie spodziewał. Każdego wieczoru dziękuje Bogu za to, co od niego otrzymał. Talent. Miłość matki i ojca, którego nie ma przy nim. Ale to dla niego nie jest ważne. Oczywiście tęskni za nim. Tyle, że nie wie jak to jest mieć przy boku ojca. Odkąd pamięta wychowuje go tylko Pattie. Jest jej za to wdzięczny i nigdy nie wie, jak ma podziękować tak wspaniałej osobie za to, że jest codziennie przy nim, znosi jego humorki. (…)

                Gdy poczuł pierwszą kroplę deszczu na swoim policzku, szybko odwrócił się i wszedł do pokoju zamykając szklane drzwi. Usiadł na krześle i schylając się, pociągnął za ramiączko plecaka. Wyciągnął zeszyty, książki, piórnik i miał zamiar zacząć odrabiać zadanie, gdyby nie to, że do pokoju wszedł Usher.
- Sie masz młody. – podszedł do chłopaka i rozczochrał mu włosy.  – Musimy porozmawiać.
- Pattie coś wczoraj wspomniała. O co chodzi? – Justin ruchem ręki wskazał by mężczyzna usiadł na skórzanym fotelu.
- Oboje doskonale wiemy, że masz teraz wolne od czegokolwiek, ale nadarzyła się okazja. WIELKA. – Usher podkreślił ostatnie słowo i złożył ręce za głowę.
Justin spojrzał na niego uważnie i nic nie mówiąc, pozwolił kontynuować.
- Chodzi o krótką trasę. Tydzień… Góra dwa. – dodał.
- Hmm. – Bieber zamyślił się i podrapał po głowie. – Trasa powiadasz. Gdzie? – zapytał nie odrywając wzroku od osoby siedzącej naprzeciwko niego.
- Europa.
- Kiedy?
- Przyszły tydzień. – Justin wstał i podszedł do Usher’a. 
- Jasne. – przybili sobie piątkę i ruszyli na dół do pokoju powiadomić o wszystkim mamę Justina. (…)


___________________________________________________________________________________

*„Jedyny sposób, żeby uwolnić się od pokusy to jej ulec.”

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz